Hinatuan - w krainie zaczarowanej rzeki.
Po około 6 godzinach jazdy autobus z Butuan dotarł do Hinatuan Bus Terminal. Przy wyjściu otoczyli mnie kierowcy trycykli ze swoim ofertami, jeszcze nie powiedziałem dokąd chcę jechać a oni już wiedzieli. Postanowiłem jednak najpierw spokojnie poszukać jakiegoś noclegu. Niestety za mną uparcie podążała gromadka dzieci próbujących namówić mnie jednak na podwiezienie motorkiem. Zatrzymałem się w piekarni. Kupiłem 2 sztuki słodkich bułeczek (35 peso), chciałem napić się kawy, lecz nie mieli, trudno, zjadłem same bułki. Poszukałem też noclegu na 3 doby. Zdecydowałem się na hotel Enchanted River Rock Island Resort. To kompleks położony na wyspie. Okazało się, że jeśli poczekam, to ktoś z hotelowej obsługi przyjedzie po mnie i zabierze na miejsce. Po 10 min podjechał starszy pan na dziwnie wyglądającym motorku. Pokrowiec pojazdu miał drewniany stelaż i wyglądał jakby był z Mad Maxa.
Pojechaliśmy tym dziwnym pojazdem do wioski rybackiej, w której znajdowały się tylko stare domy. Na każdym kroku widać że bieda tu aż piszczy. Wioska była spora, lecz domki, a może raczej szałasy nie zachęcały zbytnio do noclegu tutaj. Ludzie wydawali się jednak bardzo sympatyczni, wszyscy uśmiechali się i pozdrawiali mnie. Starszy pan poszedł ze mną do miejsca skąd miałem odpłynąć na wyspę do hotelu. Pokazał mi, która to wyspa na oceanie. Wsiadłem do łodzi i za 150 peso popłynąłem na miejsce. Oprócz hotelu na wyspie znajdowała się również restauracja. Koszt pobytu to 1100 peso (80 zł). W tej cenie miałem klimatyzowany pokój z łazienką oraz śniadanie. Było czysto, ale całe ściany były pokryte moskitami. Siedziały dosłownie wszędzie -na suficie, ścianach. Zrobiłem awanturę w recepcji: jak mam spać w czymś takim i to za taką cenę? Widząc moja kwaśną minę, pokojowy przyniósł spray na moskity popsikał, a moskity spadały jak gruszki z drzewa. Poprosiłem aby zostawił mi spray na noc, przyniósł jeszcze coś na moskity do posmarowania dla mnie. Przypomniałem sobie wtedy rozmowę z lekarzem w szpitalu w Batuan, który powiedział mi: „Jak włączysz na full klimatyzację w pokoju, to wszystkie owady uciekną.” Idąc za radą lekarza, włączyłem klimatyzację na najwyższe obroty, ruszyłem na kolację i na zimnego San Miguela. W restauracji było raptem kilka osób, spędziłem tam naprawdę sympatyczny wieczór. Gdy kilka godzin później wróciłem do pokoju powiało Syberią, ale przynajmniej sufit i ściany nie były już piegowate od moskitów. Ufff problem z głowy, dobranoc do jutra ....
Następnego dnia rano zaraz po śniadaniu popłynąłem do zaczarowanej rzeki. To co zobaczyłem na zawsze pozostanie mi w pamięci. Błękitna woda wpadająca w turkus. Słodka, czysta jak kryształ, w którym widać było dno i wszędzie ogromne, różnokolorowe ryby. Uważam to miejsce za kolejny cud natury. Była godzina 10 rano, pojawiało się coraz więcej ludzi. Usiadłem w cieniu i podziwiałem rzekę. Jednego tylko żałowałem, że nie mogłem w niej popływać przez mój chory łokieć. Było już o wiele lepiej niż na początku, ale nie chciałem ryzykować, gdyż mogłoby dojść do zakażenia co z tych warunkach nie byłoby wskazane. Po jakimś czasie zaczęło przybywać ludzi i każdy chciał zrobić sobie zdjęcie ze mną na tle rzeki. Dziwnie się czułem jako taki obiekt zainteresowania. Nagle z ogromnych głośników umieszczonych przy rzece puszczono głośną muzykę. Okazało się, że w ten sposób ogłasza się tutaj czas karmienia ryb. Przy okazji dowiedziałem się, że w tym miejscu można nie tylko zamówić niemal wszystkie dostępne owoce morza od krewetek po rekina, ale można także popływać z płaszczkami, ogromnymi rybami i żółwiami w ogrodzonym siatką basenie. Są również do wynajęcia małe pokoje z widokiem na ocean i „rybny” basen (cena 1200 peso). Ja jednak nie mogłem skorzystać ze względu na mój niezagojony łokieć. Postanowiłem, że chociaż zobaczę z bliska te wodne atrakcje. W końcu nieczęsto ma się okazję zobaczyć tyle egzotycznych stworzeń morskich w jednym miejscu. Obiecano mi, że za chwilę pojawi się „Brenda”. Czekałem z niecierpliwością kiedy poznam tę sympatyczną panią. Jakież było moje zdziwienie, gdy Brendą okazała się ogromna płaszczka. Teraz wiem już dlaczego wszyscy się śmiali, gdy pytałem o panią Brendę...Miałem przyjemność pogłaskać ją i nakarmić rybkami. Przekonałem się,że płaszczki to ogromne miłe zwierzęta. Brenda patrzyła na mnie swoimi malutkimi, czarnymi oczami, pozwalała się głaskać zupełnie jak pies lub kot. Niesamowite i niezapomniane uczucie. Wizyta tak mi się spodobała, że postanowiłem wrócić tu jutro i przyjąć zaproszenie mieszkańców na degustację owoców morza. Dzień dobiegał końca, pomimo późnej pory w hotelu nikt nie śpał. Ludzi było jednak niewielu, ktoś zaprosił mnie na karaoke. Nie przepadam za tego typu rozrywkami, ale co tam dałem się w końcu namówić, w końcu: „śpiewać każdy może trochę lepiej lub......”
Plan na następny dzień miałem następujący: rano chciałem się udać do Hinatuan i wysłać widokówki do Polski, zwiedzić miasteczko, a na koniec zamierzałem zrobić to co kocham najbardziej – czyli zrelaksować się w wiosce rybackiej, posiedzieć, w spokoju zjeść baluta i inne egzotyczne smakołyki. Do wioski zabrałem się po śniadaniu z rybakiem Henrym, a stamtąd motorkiem udałem się do Hinatuan. Uzgodniłem, że na wyspę wrócę około godz 20, więc czekał mnie cały dzień wypoczynku na stałym lądzie.
Miasteczko Hinatuan było małe i mało interesujące, stare rozwalające się drewniane domy, parę ulic, port i terminal autobusowy. Szukałem pocztówek, lecz nigdzie ich nie znalazłem. Sprawdzałem nawet w internecie gdzie można je zakupić, ale efekt był równie mizerny. W końcu się jednak udało. Nigdy bym nie przypuszczał że w takim miejscu znajdę kafejkę internetową, a raczej coś co ją przypominało. Kafejka była zamaskowana przed tubylcami. Szyby i drzwi wejściowe oklejone reklamami. Wszedłem do środka, a tam 20 komputerów PC i przy każdym dzieci grały niezwracając uwagi na to, że wszedł ktoś obcy. Za godzinę trzeba zapłacić 20 peso. Chciałem wstawić kilka zdjęć na Facebooka, ale szybko się poddałem, gdyż prędkość była bardzo słaba. W 15 min udało mi się przesłać zaledwie 5 zdjęć.
Po wizycie w kafejce miałem ogromną ochotę na zimne piwko, niestety nigdzie nie znalazłem miejsca, gdzie mógłbym usiąść i się napić, wszędzie tylko jedzenie. Na ulicy sprzedawali ładnie opiekane kurczaki, kupiłem więc połowę (90 peso). Wziąłem kurczaka pod pachę i poszedłem szukać browarka, w końcu udało mi się znaleźć rozwalający się sklepik gdzie usiadłem i rozpocząłem ucztę. Kurczak miał dziwnie słodki smak. Takie właśnie są Filipiny, my solimy mięso , a Filipińczycy słodzą. Wszędzie cukier i cukier ... Nie zjadłem nawet połowy, słodkie mięso to nie mój smak, nie dało się tego zjeść. Moje europejskie podniebienie nie jest widocznie przyzwyczajone do takich smaków. Pani ze sklepu, która użyczyła mi krzesła śmiała się i zdziwiona pytała dlaczego mi nie smakuje? Podobnie było na wyspie Palawan w El Nido (Sabang). Zamówiłem tam na ulicznym straganie zupę wołową. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że w środku był banan. Choć muszę przyznać, że zupa mi smakowała.
Około godz 14 zacząłem rozglądać się za kierowcą na motorku, aby wrócić do wioski rybackiej. Po 20 min byłem już w Rock Resort. Od razu wkoło mnie pojawiłyt się dzieci z wioski, dołączył też jakiś dorosły. Usiedliśmy przy małym okratowanym sklepiku, miałem wrażenie, że z każdą minutą dzieci wciąż przybywało. Kupiłem San Miquela (1 L 90 peso), a dzieciom czekoladowe cukierki. Radość ich była bezcenna. Poprosiłem, aby zaśpiewali mi jakąś filipińską piosenkę. Nagrodą były ich ulubione chipsy. Zobaczyłem, że wkoło sklepu jest masa papierków od cukierków. Aby nakłonić moich małych towarzyszy do zrobienia porządku, wymyśliłem, że ten kto podniesie papierek, dostanie cukierka. Obietnica nagrody była na tyle skuteczna, że niektórzy przynosili mi nawet papierki rzucone przez kogoś innego. Mała nauka dbania o środowisko odbyła się w miłej i wesołej atmosferze.
Miałem ochotę na zjedzenie czegoś z grilla, lecz znalazłem tylko jelita świńskie sprzedawane na patyczkach. Wolałem jednak nie wiedzieć jak smakują...
Skierowałem się w stronę portu, gdyż zbliżała się umówiona z rybakiem Henrym godzina powrotu do do hotelu. Wcześniej jednak dostałem zaproszenie od mieszkańców wyspy na baluta (jajko 7 lub 14 dniowe z zalążkiem kurczaka). Już raz chciałem spróbować tego filipińskiego przysmaku, ale nie mogłem się przemóc i ostatecznie nie spróbowałem. Teraz mieszkańcy w napięciu oczekiwali czy się odważę, myśleli że nie dam rady, ale postanowiłem, że przełamię swoje obawy i obrzydzenie i pokażę tubylcom, że turysta też potrafi zjeść ten budzący kontrowersje filipiński przysmak. Dla lepszego smaku posypałem balut solą, polałem sosem, który mi zaproponowano i zjadłem. Nie było wcale takie strasznie. Jak miałem okazję przekonać się później, 7 dniowe są smaczniejsze od tych 14. Mieszkańcy odprowadzili mnie do portu, pożegnałem się ze wszystkimi filipińskim „Salamat” (czyli dziękuję).
Obiecałem że kolację zjem w Ssibadan fish cage and resort, popłynęliśmy więc do Brendy na rybkę i ośmiornicę. Smażony tuńczyk był duży, świeży i kosztował 170 peso, ośmiornica 190 peso. Trochę się bałem, bo często można kupić ją źle przyprawioną i gumową jak podeszwa, ta jednak była pyszna. Usiedliśmy wszyscy do stolika, podzieliłem się moja porcją z Henrym i Jole. Pośpiewaliśmy na karaoke, a nasze głosy niosły się po wodzie daleko. To śpiewanie zaczęło mi wchodzić w krew. Po kolacji wróciliśmy do hotelu, jutro czas się żegnać i wracać na wyspę Camiguin, gdzie spędzę moje ostatnie 3 dni na wyspie Mindanao.