4 – Manila:
No to nareszcie jestem – Welcome Filipiny!
Jestem tu pierwszy raz i już teraz powiem Wam, że nie ostatni. Ale o tym potem. Przyleciałem na terminal 4, skąd latają także Air Asia i Tiger Air. Lotnisko jest okropne, małe, brudne itd. Zresztą w Manili są 4 terminale odlegle od siebie na jakieś parę kilometrów, np. z terminalu 3 na 4 jedzie się jeepneyem jakieś 10 minut. Dlatego warto przed przylotem i odlotem sprawdzić, z którego terminalu macie swój lot. Od razu idę wymienić $ – kurs nie jest najlepszy: 1$ – 44 peso.
Wychodzę z lotniska, muszę się dostać na autobus do Banaue liniami Ohayami.
Nie daję się nabrać na taxi spod lotniska – wiem, że na zewnątrz dalej od lotniska złapię nie za 500 peso a za 300 peso i tak właśnie jest. Wsiadam do białej taxi – starej rozklekotanej Toyoty. Gościu po chwili automatycznie zamyka drzwi, dziwne uczucie – pytam po co? Odpowiada mi, że dla bezpieczeństwa, ponieważ będziemy jechać przez jakieś niebezpieczne dzielnice. Jak się potem okazało (Manilę zwiedzałem przez 3 dni), byłem tam, gdzie nigdy jeszcze nie widzieli białasów i nigdzie nic złego mnie nie spotkało, ale oczywiście mogło być różnie.
Po 40 minutach (bo były korki) dojechałem na "dworzec autobusowy" Ohayami. Hmm... dworzec to za dużo powiedziane: 3 stojące obok siebie autobusy i stara rozwalająca się budka z kasą, kupuję bilet za 450 Peso i o godz. 21-szej mam autobus do Banaue. W Banaue mam być o 6 rano. Plecak wrzucam do bagażnika autobusu i w drogę oblukać Manilę...
Doszedłem do jakiegoś nocnego marketu ulicznego, kupuję coś z grilla na patyku: wygląda mi to na jakieś świńskie flaki, nawet zjadliwe – 10 peso (70 gr). No tak, ale do grilla trzeba wypić jakieś piwko i tu robi się problem, zresztą jak się potem okazało podobnie było w większości miast i wiosek na Filipinach. Początkowo wydawało mi się, że oni nie kumają tego, że białasy kochają piwo, jednak po czasie stwierdzam, że braki piwka na ulicznych straganach to efekt ubóstwa – ich po prostu nie stać na piwo. Wolą rum za parę groszy 0,5 l – 4 zł i to 80% alk.
Trafiam do jakiejś rozwalającej się budki z chipsami, zabezpieczonej metalową siatką – uff, jest zimny San Miguel. Mają tylko dużego – 1 litr – myślę sobie: o kurczę, dam radę? Siadam sobie na krawężniku przy tym sklepiku, bo oczywiście krzesełek nie mają. Też tego nie kumam – dlaczego? Od razu robi się koło mnie małe zbiegowisko: otóż okazało się, że jestem w dzielnicy tzw. "slumsów". Pytają mnie, co ja tu robię, skąd jestem, że tutaj nigdy nie było białasów. Lekki dreszcz mnie przeszedł, ale co tam. Widać, że ludzie są mili, nie widziałem w nich żadnej agresji, a jak powiedziałem im, że jestem z Polski, to od razu zrobiło się miło i wesoło. Powtarzali wciąż, że Jan Paweł II i że oni kochają go do dziś. No tak, ale czas wracać.
Jest godz. 20. Zabłądziłem... Tak tak, proszę się nie śmiać: uliczki tutaj są ciemne, raz szerokie, raz wąskie, pełne biegających na boso brudnych, niczyich dzieci. Niektóre z nich już nawet śpią gdzieś na szarych brudnych chodnikach, przykryte jakimiś szmatami. Rozdałem im kredki i farbki do malowania, może chociaż trochę pokolorują sobie te swoje biedne, szare dzieciństwo. Za godzinę mam odjazd autobusu, a ja... nadal nie wiem, gdzie dokładnie jestem. Ale skąd ma się przyjaciół spod budki z piwem, jeden z nich widział mnie wcześniej przed sklepikiem, cierpliwie czekał, aż dokończę browarka, a że miał swoją rikszę i wiedział gdzie jest Ohayami Bus, to nie zastanawiałem się wiele. Po 20 minutach byłem na dworcu. Dałem mu 50 peso (3,50 zł) i już spokojnie siedziałem w autobusie.