Caramoan Island - jeszcze mało znane wyspy ale już robią furorę , takie małe El Nido
Po dwóch godzinach męczarni w łodzi, nareszcie w oddali wyłoniło się Guijalo Port, a na przybrzeżnych schodach gromadzili się ludzie z ofertami noclegu na Caramoan
Nie znoszę takich sytuacji, gdy ktoś za wszelką cenę próbuje mnie przekonać do jakiejś oferty, od razu włącz mi się mały agresor, krew mnie zalewa. Wysiadłem z łodzi, uiściłem opłatę klimatyczny podatek w wysokości 20 peso.
Niejaki Denis na skuterze uczepił się mnie jak rzep psiego ogona i ruszył za mną, koniecznie chciał zawieźć mnie do celu, czyli do wioski Paniman, zaś ja stanowczo odmawiałem, byłem strasznie zmęczony, pomimo tego dzielnie dreptałem sobie, upajając się wręcz boskimi widokami, a ten mi zrzędził. Denis po ludzku mnie wkurzył i uniemożliwiał oddawanie się rozbrajającym widokom, zmiękłem i zgodziłem się na podróż skuterem z męczącym aniołem stróżem, który nie odstępował mnie na krok, po dotknięciu mymi stopami lądu.
Denis był wniebowzięty, dopiął swego, zarzucił mój plecak przed siebie, zapłaciłem
i pojechaliśmy, prosto do Paniman, gdzie miałem przenocować aż trzy dni.
Po dwudziestu minutach dotarliśmy do wioski, w której panował totalny spokój, słychać było jedynie piejące manoki, czyli koguty, bo przecież każdy Filipińczyk musi mieć chociaż jednego manoka.
Wioska wyglądała jak opustoszała osada, dochodziła jedenasta rano, zero ludzi, gwaru, paraliżująca cisza.
Z tej zanurzonej we śnie wioski nieopodal wyłoniła się piękna plaża, ani biała, ani złota, tylko szara, pomimo tej smutnej barwy ujęła mnie swym urokiem, przycumowane łodzie, zwane tutaj bankami , jedna przy drugiej, sieci rybackie rozciągnięte na piasku i wciągający zapach morza.
Później mój filipiński anioł stróż zaprowadził mnie do miejsca, gdzie miałem wreszcie jak człowiek przenocować, taki standard, łóżko, jakaś pościel lub jej brak, taki za maksymalnie 300 peso. Wyszedłem z domu w Bydgoszczy 25 marca o piątej rano, stanąłem przed pokojem, którym miałem zasnąć 28 marca o dwunastej w południe, biorąc po uwagę wszystkie zmiany czasu, to była moja dotychczas najdłuższa podróż bez spania.
Pewnie moi drodzy czytelnicy kręcą nosem albo głową, mówiąc nie warto się tyle męczyć.
Kochani, uwierzcie mi, że warto było się przemęczyć, bo każda długa podróż zawsze pisze nam ciekawe historie, a zmęczenie minie, jak wczorajszy katar.
I tak udało mi się przespać tylko godzinę, może ta zmiana czasu, taki zamulony ruszyłem zwiedzić wioskę. Wyglądałem chyba dziwnie, bowiem wszyscy bacznie mi się przyglądali, jak jakiemuś przybyszowi z kosmosu, no cóż, miałem podpuchnięte oczy, lekko wybrzuszony, po prostu taki jestem. Biegające dzieci po plaży posyłały mi uśmiechy, za co
w miarę sił rewanżowałem się tym samym.
W Paniman mieszka około czterysta osób, nie widziałem choćby jednego białego człowieka, oprócz oczywiście mojego odbicia w wodzie lub lustrze. Poczułem się trochę dziwnie, miałem tę świadomość, że jako jedyny w tej części reprezentuję białą ludzką rasę.
Z głową nieco przyciężką zmierzałem w stronę Mushroom Bar, który znajdował się na końcu plaży. To miejsce polecił mi kolega z pracy Waldek, który był tutaj miesiąc wcześniej i spędził w tej wiosce aż dwa tygodnie, bardzo zżył się z właścicielami tegoż baru, z Denisem
i Rozalie oraz ich rodziną.
Mushroom Bar to takie dziwne a zarazem ciekawe miejsce, cisza tam taka jakby makiem zasiał, chociaż maków tam nie zobaczysz ani nie poczujesz.
Ojciec Denisa jest artystą rzeźbiarzem, wszędzie znajdują się jego dzieła i te użytkowe jak krzesła, stoły oraz typowe rzeźby, które wypełniają galerie.
Obok Mushroom Baru domki, w których spokojnie można nocować, doprowadzony jest prąd i woda.
Kiedy już zbliżałem się do celu, zauważyłem jakiegoś łysego faceta, kręcącego się koło lokalu, zawołałem: „ Hi, Denis? Po czym usłyszałem głośne potwierdzenie „Yes, yes.
Are you Darek from Poland? I tak dogadaliśmy się , Denis okazał się przesympatycznym kolesiem, zawołał żonkę Rozalie, wiedzieli, że przyjadę od Waldka, stąd czekało mnie miłe przywitanie. Usiedliśmy przy stole, a na nim zimny San Miguel, gospodarz poczęstował mnie również dwunastoletnim rumem i tak w miłej atmosferze daliśmy i śmialiśmy się do późnego wieczora. Gospodyni nalegała, żebym następnego dnia przyszedł do Baru na karaoke, a że ja lubię śpiewać, więc nie odmówiłem, moi nowi znajomi jeszcze nie wiedzieli, że mój wokal ich wykończy , ale co tam do zobaczenia jutro. Denis zaproponował, że mnie odwiezie do domu, ale po drodze jeszcze wdepnęliśmy do jednej knajpki muzyka i piwem i tam wytrwale walczyłem ze zmęczeniem i brakiem snu.
Powitałem ranek z gorącą filiżanką filipińskiej kawy, a nade mną błękitne niebo i słońce, przecierające się przez zielone palmy Paniman, przekrzykujące się manoki, taki folklor był mi potrzebny, poczułem, że wreszcie odpoczywam.
Po tej rannej kontemplacji udałem się na śniadanko do Crazy Cocount Bar, jakieś sto metrów od miejsca noclegu. Śniadanie z widokiem na morze, na talerzu jakiś Bicol, czyli jakaś wołowinka z warzywami, niebo nade mną i w gębie też, kocham szczerą miłością kuchnię azjatycką i w tym Crazy Barze są serwowane najsmaczniejsze dania, a to rzadkość na Filipinach, wiem co piszę, to niekończący się temat, zapewniam.
Później zjawił się Denis i zaproponował wyprawę na wyspy, zanim wyruszyliśmy, mój przewodnik miał zorientować się, czy może są jeszcze jacyś chętni turyści na tę wyprawę.
Niestety, oprócz mnie w Paniman był jeszcze pewien Japończyk i jakieś dziewczyny, ale okazało się, że mają inne plany, to byli jedyni turyści oprócz mnie we wiosce, zresztą był poniedziałek, to martwy dzień na złapanie przybyszy w Paniman.
Stanęło na tym, że popłynąłem tylko z Denisem plus koleś od łodzi., zaszalałem i zapłaciłem za łódź całe tysiąc peso za dzień ( czyli siedemdziesiąt zeta), wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie tak pięknie i nie będę żałował wydanej kasy.
Kochani nie będę rozpisywał się jakie wyspy widziałem, jakie mają nazwy, nie ma to żadnego znaczenia jest ich tam sporo są po prostu piękne zresztą sami ocenicie, oglądając zdjęcia .
Dla mnie pierwsze skojarzenie jest takie : małe El Nido czyli rezerwat Bacuit na filipińskiej wyspie Parawan, znanej chyba wszystkich zwiedzających Filipiny .
Caramoan to czarujące, urokliwe miejsce, pełnych białych, piaszczystych plaż i wyrastających z nich grafitowych klifów, różnych ryb, wśród których prym wiedzie Nemo, poza tym masa żółwi i te przepiękne rafy, ciężko z takiej wody wyjść.
Te okoliczności natury nasunęły mi pewien pomysł, a mianowicie zabrać się na jedną z tych wysp z plecakiem, a w nim jakieś jedzenie i picie, namiot i zostać tam kilka dni i wtedy zaśpiewać sobie „(…) oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba (…)” .
Ogromne wrażenie zrobiły na mnie równie ogromne muszle, których niestety zawieźć do Polski nie można do tego jeszcze te świeże kokosy, uff.
Około szesnastej chcąc nie chcąc musiałem wrócić do wioski, głód dawał o sobie znać.
Wyspy i plaże na Caramoan oddalone są od Paniman tylko jakieś 5 km ,dlatego warto pomyśleć o noclegu na jednej z wysp Caramoan.
W niedzielę Palmową pojechałem z juz innym aniołem stróżem ( 50 peso ) do Caramoan Town, to małe miasteczko oddalone od Paniman około 5 km jak na miasteczko nic szczególnego, kościół, sklepiki trochę więcej ludzi, ale w tym upale nawet chodzić się nie chce znalazłem nawet bankomat .
Poszedłem na mszę, pełen kościół, ale to akurat mnie nie dziwi, bowiem Filipińczycy to bardzo religijni ludzie, to temat na wiele godzin, oczywiście przy zimnym piwku np. Red Horse lub San Miguel. Na koniec mszy, ksiądz rzekł „Idźcie z Bogiem „ po czym wszyscy zaczęli ochoczo klaskać, to jedynie różni filipińską wersję od naszej. A po nabożeństwie jest jak u nas, Panie na słodycze, a Panowie na piwko.
Znalazł się też lechon pork, przepyszny prosiaczek z rożna, palce lizać.
Nudziłem się strasznie, więc dosłownie pożarłem świnię, potem zalałem ją browcem , na deser mango mango mango ... i jakieś filipińskie bułeczki, a na koniec zupa wołowa z bananem, tak to nie żart, to normalna tradycyjna zupa na filipinach może mają za dużo bananów ?
Dochodziła dziewiętnasta i tak jak w całej Azji, dzień zaczyna się o szóstej, a kończy o osiemnastej, tak przez cały rok, zero zmian czasu.
Wieczorem pożegnałem się z przyjaciółmi z Mushroom Bar i Crazy Bar i udałem się na spoczynek, a tam czekała na mnie na ścianie mała tarantula, ale spoko byłoby gorzej gdyby czekała na mnie jakaś wredna żmija albo kilometrowy wąż, wtedy musiałbym się ewakuować. Zawołałem po pomoc, właściciela domku , który gonił pająka , wreszcie go dopadł, umieścił w woreczku, całą akcję skomentował gęgając, takie peany na cześć myśliwego, pogromcy tarantul, po czym na odchodnym życzy mi miłej nocy, taki lokalny żarcik.
Następnego ranka wyspany, ale ubogi w sny, była pustka, po kawie, ruszyłem w drogę. Na moim szlaku natknąłem się na panią sprzedającą chrupiące, małe węże na woku, takiej okazji nie przegapiłem, kilka pochłonąłem. Denis, anioł stróż zawiózł mnie do Portu, sto peso czyli 7 zł za dwadzieścia minut jazdy skuterkiem . Poranek w porcie wyglądał dość nudnie i smętnie, jedni gdzieś się spieszą, inni coś piorą na ulicy, a jeszcze inni targali ogromne worki ryżu na zaplecze pobliskiego sklepiku.
A ja ???... zanurzyłem usta w kawie, owiany aromatem czarnego płynu, podglądałem ich poranne portowe, niełatwe życie.
Około siódmej z biletem w ręku ruszyłem naprzeciw kolejnym filipińskim przygodom, za dwie godziny przystanek w Sabang, później Lagazpi, a tam ujrzę po raz pierwszy w życiu prawdziwy wulkan, najładniejszy na świecie, który nazywa się Mayon.
Do zobaczenia Caramoan, do zobaczenia moi przyjaciele anioły tego mało odkrytego jeszcze przez turystów El Nido.
Tutaj tak szybko wycieczkowi turyści nie dotrą za bardzo daleko za dużo przesiadek , ale tacy plecakowicze jak ja z pewnością przyjadą i nie będą tego żałować .