Szanghaj najdłuższy przystanek na Duty Free tylko 9 godzin.
Szanghajskie lotnisko jest przeogromne, stąd przez chwilę zastanawiałem się, czy
wypuścić się w miasto, można opuścić port lotniczy bez wizy na 24 godziny.
Mimo pokusy, pozostałem na miejscu, za tą decyzją przemawiały: fundusze lokalizacja, lotnisko znajduje się na obrzeżach Szanghaju, daleko od centrum, a poza tym zapewne już wiecie, nie kręcą mnie takie klimaty, drapacze chmur, szklane budynki, najczystsza komercja, korpoludki, ostatni argument bagaż, ponad dziesięć kilogramów, kto wie, jakby wyglądała później odprawa bagażu? I tak Duty free wciągnęło mnie na jakieś dziewięć godzin.
Topografie\ę strefy bezcłowej znam już na pamięć, łącznie z obsługą, zacząłem przemierzać sklep, po sklepie. W perfumerii spędziłem chyba dwie godziny, przetestowałem na sobie kilkanaście perfum, marki z najwyższych półek pokryły zapachem mój tshirt, przez co dziwna zapachowa aura spowiła moją osobę. Ekspedientki z perfumerii z lekkim zaciekawieniem i może strachem przyglądały mi się, chyba wyczuwały ten mix rożnych nut zapachowych, niestety ja też. Może trochę przedawkowałem w perfumerii, stąd dotknęły mnie intensywne nudności, kryzys przyszedł po ośmiu godzinach. Znalazłem się w szponach dołującej nudy, istna męczarnia, owszem było Wi Fi, ale bardzo kiepskie, wypatrzyłem trzy komputery, ale to były stanowiska stojące, ta opcja odpadła w przedbiegach. Wokół mnie przemieszczali się, bądź stali Chińczycy, bezustannie coś przeżuwający, przyjmowanie pokarmów to chyba ich drugie imie. Popłynąłem, skusiłem się w Familly Market na dużą zupkę chińską, okazała się wściekle ostra, nie do przełknięcia, konsekwencje wierzcie były bardzo dotkliwe.
Po tym posiłku moje znudzenie, zmieszane ze zmęczeniem zaowocowało wciśnięciem się w fotel, wodziłem wzrokiem to raz na płytę lotniska, a to na rozświetlone witryny sklepów, ten zgiełk uniemożliwiał mi krótką kimkę. Na dodatek zapomniałem wyłączyć w telefonie „dane kontaktowe” w Play i tak w mordę jeża pobrało mi jakieś dziadowskie aplikacje na łączną kwotę 250 zł! Bez komentarza pozostawiam ten fakt.
Zmordowany, wypachniony, wynudzony, z bolącymi bokami doczekałem godziny 23, to czas na odprawę do Manili. Poczułem przypływ energii, zdecydowanym krokiem ruszyłem w stronę bramki, a tama 99% Filipińczyków czeka już na swój lot do utęsknionego domu i jeden ja, niczym słoń w składzie porcelany. Wzbudziłem zainteresowanie, poczułem tłum oczu na sobie, już wiem, co to znaczy być na przykład inny, jakiś Ktoś, wszyscy byli mili, posyłali mi uśmiechy, miłe spojrzenia, może to były gesty pocieszenia, w stylu, „nie bój się dolecimy cali i zdrowi albo zobaczysz, pokochasz nasz kraj, jak swój…” Trochę mieli racje, ja leciałem do mojego raju, a oni zaś do swoich domowych pieleszy, ogólnie byliśmy pozytywnie nastawieni.