Tagbilaran:
Do portu w Tagbilaran dopłynąłem około godz 21–szej. Od razu wsiadam w tricykla, ustalam cenę 50 peso. Wiem, że powinienem tylko 20 peso, bo centrum jest blisko, ale jest tutaj ciemno jak w... wiecie jak.
Proszę kierowcę, aby znalazł mi jakiś dobry nocleg w centrum do max 600 peso. Kręci głową, że będzie ciężko. Wsiadam, jedziemy... Jeden za 700 peso – brak miejsc, jest i drugi, ale chyba zabiłem ich śmiechem: za taką dziurę 1200 peso! Idę do następnego... jest, no tak, 850 peso – drogo! Zauważyłem, że nie mam już większego wyboru – w końcu jadę, lecę, płynę aż z północy z Banaue, to już 27 godzin podróży – lekko mam już dosyć... OK, nie mam wyjścia – zostaję na noc tutaj. Pokój jest duży, z dużym łożem, z łazienką, TV, AC. Biorę prysznic, jest już 22:30 i idę w miasto...
Generalnie nic ciekawego – ulice puste, ciemne. Znalazłem w końcu coś z grilla, jakiś kurczak na patyku za 10 peso mały, za 30 peso większy kawałek. Siadam, proszę o piwko. No bo jak – grill bez browarka? Pani się śmieje, że nie mają piwa... What!? Tłumaczy coś, że za rogiem jest sklep – idę, jest... Uff, kupuję San Miguela. Wracam, siadam na jakimś połamanym, plastikowym krześle – nareszcie kolacja.
Wracając do hotelu patrzę, a tu za rogiem jest mała kafejka internetowa – obskurna, ale w końcu pierwszy raz od 7 dni mam kontakt ze światem. Patrzę w kompa i oczom nie wierzę, co ten Putin wyrabia... Będzie III wojna światowa... Wracać, nie wracać... Wkurzyłem się.
Na razie to ja idę spać. Zobaczę, co jutro dzień przyniesie. Jutro płynę na maleńką, rajską wysepkę pełną wiejskiego klimatu i rajskiego uroku, ale to jutro...
Dobranoc.