8 – Sagada – Echo Valley i podziemne przejście między jaskinią Lumiang i Sumaging z przewodnikiem:
Wykąpany idę oglądać Sagadę. Aby nie marnować cennego czasu, idę najpierw do Echo Valley, gdzie na skałach wiszą trumny, w taki sposób ludzie z plemiona Ifugao chowali zmarłych. Najpierw przechodzę obok kościoła, potem przez cmentarz, aż w końcu dochodzę ścieżkami do miejsca, gdzie wiszą trumny i jakieś doczepione do nich krzesło, dziwne jest to miejsce, jakbym był w jakimś matriksie. Potem jeszcze widziałem podobne trumny w drodze do jaskiń, ale o tym powiem Wam potem.
Wieczorem zaczynam szukać jakiejś nocnej knajpki z muzyką i piwkiem, a tu... nic, totalnie nic! Nie wierzę, ale też i nie daję za wygraną i szukam dalej. Po chwili patrzę: jest na górce mały baraczek z zamkniętymi futrynami oknami, oblepiony zdjęciami reggae, ktoś wchodzi, idę za nim, a tu... Hello Darek!!!
No proszę – wesoły jeepney zajechał do baru:) Wszyscy już tam byli, też dużo się naszukali, aby w końcu znaleźć jeden i tylko jeden night bar w Sagadzie. Siadam koło Włochów, zamawiam piwko Red Horse – 60 peso za 0,5 l, jest muza, jest piwo, są przyjaciele, jest cool, aż tu nagle...
Pod okna baru na krótkim sygnale podjeżdża policja, barman w popłochu gasi światło i gestem palca na ustach ucisza wszystkich. Ciszzzzzzaaaaaaaa... patrzę na zegarek – jest 23:30 – o co chodzi? Nie kumam...
Po chwili barman zapala świeczki na stole i mówi, że zero muzy :( No tak, ale wesoły jeepney musi śpiewać dalej. Wpadłem chyba na genialny pomysł. Wyciągam swój telefon, kładę go na stół, włączam MP3 i już wszyscy się cieszą – nawet barman był zadowolony, a ja jeszcze bardziej, bo oprócz Adeli czy M. Buble posłuchali naszej polskiej muzy. Balkanica podobała się chyba najbardziej :)
No tak, ale nawet telefon ma swój koniec – bateria się wyczerpała. Czas spadać. Żegnam się z przyjaciółmi: See you... Idę spać – rano w planach jaskinie i 3 godziny czołgania się się po śliskich jak mydło skałach, wdrapywania się na nie, ale całe szczęście z przewodnikiem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że będzie to dla mnie najbardziej ekstremalna wyprawa w nieznaną ciemność ogromnych jaskiń Sagady. Nie wiedziałem też, że o mało nie zostałbym tam na stałe w małej dziurze, a swoje buty gdzieś w drodze zgubię... Ale o tym za chwilę...
Rano wstałem już o 7 – tak tak, nie jestem z tych co śpią do 12-tej. Nie wyobrażam sobie, jak można tak gnić do południa. Idę szukać wyprawy do przejścia między jaskinią Lumiang i Sumaging, ale tylko z przewodnikiem. W Sagadzie są dwa takie punkty dla turystów. Pierwszy – ten przy rynku – największy punkt informacji turystycznej ma niezbyt dobre ceny. Idę dalej, w dół jakieś 300 m po prawej stronie jest biały, niewielki budynek, gdzie pytam się o cenę takiej wyprawy: Single? Yes. 1200 peso za 3 godziny z przewodnikiem. Nie nie, to proszę mnie dokooptować do grupy. OK, ale musisz tu stać i czekać, jak ktoś będzie zamawiał wyprawę, to wtedy się załapiesz, OK? OK.
Pogoda dziś piękna – słońce od rana, błękitne niebo, nie wiem, jaka temperatura, ale 26 st. to pewnie jest. Kupuję wodę – 1 litr za 30 peso. Siadam na schodach, nogi wyciągam na ulicę, bo dość wąsko i jak kot w Słońcu grzeję swoje ciało – jest fajnie :) Długo nie czekałem – podchodzi dwóch Kanadyjczyków. Yes! Yes! Jun Calestino z synem – Kanadyjczyk, ale urodzony Filipińczyk. Idziemy do jaskiń z przewodnikiem Carlo, na koniec mam zapłacić 400 peso – to super cena :)
Dochodzimy do jaskiń – wcześniej parę fotek przy wiszących trumnach, z niektórych z nich wystają kości... upssss..., są tam duże i maleńkie drewniane trumny – to miejsce jest dużo ciekawsze od Echo Valley. Idziemy dalej w dół, coraz ciemniej. Carlo zapala lampę naftową. Wszyscy idą gdzieś dalej, my skręcamy w jakąś wąską szczelinę – robi się coraz ciaśniej, nagle wąska i głęboka dziura w skale. Carlo wchodzi tam pierwszy, zarzuca linę. Kanadyjczycy pierwsi wchodzą – strasznie wąsko, nie dam rady. Oni już są na dole, teraz ja...
Patrzę w dziurę – o w mordę jeża: 3 m w dół na linie, nieeeee, ja przecież mam prawie 100 kg! Jak ja przecisnę się przez tę chyba 60 cm dziurę? Wtedy myślę sobie: kurcze ile ja mam w pasie??? Ale dość tego – jedna noga już weszła, druga też, rękami trzymam się liny, pomału przeciskam się w dół, aż nagle – kurczę blade, nie mogę dalej, na biodrach i na brzuchu się zatrzymałem... Jun ciągnie mnie za jedną nogę, Carlo za drugą – nie lada ubaw ze mnie mieli, ale mi do śmiechu nie było, już miałem się cofać, ale udało się – prześliznąłem się! Uffff...
Brzuch sobie lekko podrapałem, a portki trochę pękły, ale szczęśliwy byłem, że już jestem w jaskini. Nie wiedziałem jeszcze, że to tylko pryszczyk w porównaniu z tym, co mnie czeka dalej... Patrzę w górę na tą dziurę, ale ze mnie poeta :) I mówię sobie: No cóż, Neronek, nie masz już powrotu, musisz iść dalej...
Idę dalej... Nie będę Was zanudzał, co gdzie i jak było dalej. Powiem Wam tylko: było ciężko, nawet buty zgubiłem, ale oczywiście Carlo cofnął się z lampą i je odnalazł. Były wspinaczki na linach, ślizganie się na dupsku po mokrych kamieniach, były nietoperze, które obsrywały mnie, chyba tylko na szczęście, i były cudowne, piękne, błyszczące raz w złocie, raz w srebrze stalaktyty i stalagmity. Takie cuda widziałem pierwszy raz w życiu.
Po 3 godzinach drogi podziemną rzeką, dość płytką, doszedłem do centrum jaskini, gdzie znajdują się chyba najpiękniejsze stalagmity. Ogromne, złote, błyszczące wkoło naturalne baseny pełne zimnej, ale krystalicznie czystej wody. Wszędzie widać turystów – to ci, którym nie chciało się tu dotrzeć okrężną drogą jak ja, ale zeszli w 30 minut, praktycznie nie męcząc się wcale. Ale za to ja byłem cały w skowronkach, szczęśliwy że udało mi się przejść jaskinię cało, choć z małymi zadrapaniami na brzuchu i kolanach a także rozwalonymi portkami, ale się udało!
"Jasność, widzę jasność" – krzyczę, ale nikt nic nie kuma, o co mi chodzi, no bo niby skąd :)
Wyszliśmy razem z przewodnikiem na zewnątrz. Piękne Słońce nadal świeciło, niebo było błękitne, a pola ryżowe w tym Słońcu wyglądały tak pięknie zielono, jak wielkanocna trawka, a na niej świąteczny zajączek. Szczęśliwy mówię wszystkim, że stawiam kolejkę, teraz idziemy na zasłużonego Sam Miguela.
I tak minął kolejny dzień w pięknym miasteczku Sagada.
Po powrocie do hoteliku od razu prysznic. Po drodze spotkałem Zofię – mówi mi, że wraca właśnie z masażu i że za jedyne 300 peso – 23 zł – i to aż 2 godziny!! Katrin – bo tak miała na imię masażystka – bardzo dobrze masuje :) I że masaż filipiński podobny jest do szwedzkiego – no tak, z tym że ja nie znam ani tego, ani tego. Mówię jej że tajski, laotański to znam, że jest fajny. Zofia mówi mi, że tajski jest za bardzo ugniatający, że ten jest łagodny. Oczywiście, że idę po takim dniu koniecznie! Jak się okazuje, w Sagada jest tylko jedna masażystka – to właśnie Katrin. Uwierzcie mi, ugniatała mnie tak delikatnie, że byłem chyba w siódmym niebie, równe 2 godziny razem z masażem głowy. Po wyjściu czułem się, jak nówka nierdzewka, jak nowo narodzony – to było mi potrzebne!
Wieczorkiem wpadłem ponownie do znanej mi już knajpki reggae i znowu ten sam scenariusz – nie będę go opisywał, bo już wiecie, co i jak. Rano czas się pakować – jest niedziela, 6:30 msza święta, ludzi w Sagadzie dużo więcej. Jeepneye czekają na placu – czas wracać do Banaue. Kupuję bilet, jest tańszy Sagada – Bontoc – Banaue: cena 40 + 120 peso.
Będę tęsknił za klimatem tego pięknego spokojnego miasteczka. Do zobaczenia, Sagado.