Puerto Princesa – terminal autobusowy San Jose:
Na lotnisku w Puerto Princesa wylądowałem około godz 16. Lotnisko jest bardzo małe, ciasne i ma swoje lata. Biorę plecak, idę na zewnątrz. Od razu omijam ludzi machających mi jakimiś karteczkami hoteli, nazwiskami itd... Naganiaczy trzeba szybko omijać, dlatego biorę tricykla za 100 peso (7 zł) i jadę na terminal autobusowy San Jose. Kierowca twierdzi, że nie ma problemów i że do Sabang dojadę jeszcze dziś. Okazuje się, że gościu dobrze wiedział, że busa do Sabang już nie ma i że jeżdżą tam tylko do 12 rano, a teraz udaje durnia.
Ja jestem wściekły, on chyba jeszcze bardziej, bo chcę mu dać nie 100, ale 50 peso... OK, mówię mu – to wołamy Tourist Police. To słowo widać go lekko speszyło – spuścił z tonu Z doświadczenia z podróży po Azji wiem, jak bardzo boją się, szczególnie taksiarze, hotelarze i tym podobni, policji turystycznej. Wiedzą dobrze, że ceny podawane przez nich turystom nie są uczciwe, dlatego nie chcą stracić koncesji!
Tymczasem gościu nerwowo szukał jakiegoś transportu do Sabang – znalazł jakiegoś gościa, ten mówi mi, że mnie zawiezie. Pytam go: ile? Zastanawia się... Już czuję, że ściemnia, za długo myśli... Aż nagle: 2500 peso! What?! Stupid!
Daję 50 peso kierowcy tricykla, biorę plecak i idę coś zjeść. Ludzi wkoło mnie sporo – czuję się, jakbym był ewakuowany na jakąś rozprawę... Po chwili siadam, kupuję jakąś zupę, biorę do ręki Lonely Planet, patrzę na mapę, gdzie w okolicy jest jakiś hotelik. Nie chcę wracać 12 km do centrum Puerto Princesa, bo po co. Jest już 17-ta, a wcześnie rano znowu musiałbym tutaj być. Po chwili przysiada się do mnie jakiś koleś i coś tam mówi mi, że wie, gdzie jest w pobliżu jakiś nocleg. OK, to jedziemy, ale za ile? Nieśmiały jego uśmiech z lekkim niepokojem mówi mi: 20 peso (1,50 zł)? OK :) Pytam go, gdzie kupię dziś bilet na jutro do Sabang – idziemy do Lotus Bus. Płacę 300 peso i biorę bilet na bus do Sabang – jutro mam tu być o 8 rano.
Wsiadam z plecakiem do tricykla nowo poznanego kolegi Joe i jedziemy dalej... Zatrzymał się jakieś 2 km od terminala autobusowego San Jose, przy dużym resorcie Bulwagang Princesa z domkami na nocleg – cena za pokój z TV, WC, AC itd. aż 850 peso ze śniadaniem. No cóż, co robić. "Nie chcę, ale muszę" jak mawiał uwielbiany przez Azjatów, a znienawidzony przez rodaków (beze mnie) Lech Wałęsa.
Rzuciłem plecak, śmigam pod prysznic i idę do restauracji coś zjeść i wypić zimnego San Miguela z Joe – tym kierowcą tricykla. Niestety, nie mają dużego piwka. Daję więc 100 peso dla Joe, który przynosi gdzieś chyba z jakiejś mety 1-litrowego San Miguela.
Siadamy, gadamy, jemy, pijemy... Koleżanki z z baru też wesolutkie, potem jeszcze jedno piwko i... siusiu, paciorek i spać.
Rano nie byłem głodny. Generalnie śniadanie jem koło 10–tej, a tu 7-ma. Wstaję, a tu na łóżku mały kotek... Skąd on na moim łóżku?? Nie kumam... Joe czeka już na mnie przed resortem. Żegnam się z dziewczynami z recepcji, wsiadamy i jedziemy na terminal autobusowy San Jose. Poszedłem jeszcze zjeść jakąś zupę. Patrzę w wystawione na zewnątrz garnki – wybieram zupę wołową. Siadam, smakuję... Strasznie tłusta. Aż nagle... oczom nie wierzę! Tam w zupie pływa banan. Mówię pani z kuchni "w mojej zupie jest banan", ale widać nie przejęła się tym, nawet nie przeprosiła, poszła z powrotem do kuchni. Za chwilę Joe tłumaczy mi, że wszystko OK, że to właśnie zupa wołowa z bananem, że taka już jest... Ooo fuck! Nie dosyć, że tłusta, to z bananem. Znam jednego gościa, co bułkę z bananem je, ale zupa wołowa z bananem... Myślałem, że jej banan do zupy wpadł. No cóż, przecież to może zdarzyć się nawet najlepszej kucharce.
Pożegnałem się z Joe, zostawiłem mu swój numer telefonu. Jak wrócę z El Nido do Perto Princesa to zadzwonię do niego, a tymczasem obiecał mi znaleźć lepszy i tańszy hotelik. I już teraz zdradzę, że był to najtańszy i najlepszy nocleg na Filipinach oprócz noclegu na Pamilacan, ale o tym potem.