Tagbilaran – Bohol:
Wracaliśmy z Pamilacan łodzią, tzw. bangką, płynęliśmy 2 godz. Nagle mocno zaczęło wiać. Huśtało łodzią strasznie, a czarne chmury nad nami sprawiły, że miałem lekkiego pietra. Widząc jednak uśmiech na twarzy Denisa uspokoiłem się... Tylko czy ten uśmiech to taka osłona przed tym, co mogłoby się – nie daj Boże – stać, czy też może uśmiech z tego, że widzi w moich oczach lekki strach? Szczęśliwie dopłynęliśmy do portu w Baclayon.
Denis i Jojo zaprowadzili mnie do jeepneya, który właśnie podjechał. Pożegnaliśmy się, obiecałem im, że wrócę na Pamilacan, że słów na wiatr nie rzucam. Żegnajcie, przyjaciele!
Wsiadam do jeepneya i za 15 peso po 15 minutach jestem już ponownie w Tagbilaran. Wiedziałem już, że znalezienie taniego noclegu na dobrym poziomie nie będzie łatwe, a że to tylko jedna noc, wybrałem Miles Pension House w Tagbilaran – 850 peso. Tutaj chciałbym powiedzieć, że generalnie noclegi na Filipinach to drugie, po wycieczkach, najdroższe wydatki.
Można taniej, ale warunki wtedy są fatalne – wszystko zależy więc od Was, a raczej od waszego budżetu. Zostawiam plecak i szybko szukam tricykla, aby dostać się do Corella Bohol: do rezerwatu tarsierów, czyli najmniejszych ssaków z rodziny naczelnych na świecie! Uzgodniłem cenę: w dwie strony 350 peso i po 30 min. byłem na miejscu. Kupuję bilet (50 peso) i jadę dalej jakieś 5 minut i już jestem na miejscu.
Dziś pogoda pochmurna, lekko mży deszczyk, ale że to dżungla, więc jest super. Pokazuję bilet i razem z przewodnikiem idę szukać tarsierków. Gościu wiedział, gdzie są – ja na pewno bym ich samodzielnie nie odnalazł. Tarsiery to maleńkie i słodkie małpki, chociaż małpkami nie są. Mam być bardzo cicho – podchodzę bliżej i bliżej... Nagle... pomału, jakby leniwie, otwiera jedno wielkie oko – jak mnie zobaczył, to się lekko zląkł, takie miałem odczucie – a ja przecież spokojny człowiek jestem. Potem otwiera drugie oko – o kurczę, myślę sobie: on ma oczy większe od głowy :) Dziwne zwierzątko, ale tak miłe, że chciałbym je chociaż wziąć na ręce, ale niestety nie można :( Wiecie, że ET z filmu Stevena Spielberga to właśnie mała tarsierka? Kończyny mają dokładnie takie same, z małymi kuleczkami zamiast paznokci. I tak sobie robiłem zdjęcia, chodziłem i oglądałem je, były tam także te dopiero co urodzone maleństwa. Po godzinie wróciłem do Tagbilaran.
Nie chciałem marnować czasu na czekoladowe wzgórza – naczytałem się sporo negatywnych opinii o nich, a czasu przecież mam jak na lekarstwo. Dlatego popołudnie zostawiłem na zwiedzanie Tagbilaran.
Poszedłem na tradycyjne filipińskie Lechon Manok – czyli taki kurczak z rożna. Smaczny, ale nie powalił mnie na nogi. Lepszy był ten, który zjadłem w Manili – Lechon Pork. Jednak co świnia, to świnia, ale o tym opowiem Wam potem. I tak jakoś do wieczora chodziłem leniwie po Tagbilaran oglądając port, z którego wcześnie rano wypłynę w drogę powrotną do Cebu.
Rano wstałem bardzo wcześnie – o godz 6-tej, ponieważ statek do Cebu miałem o godz. 7-ej, a że do portu było blisko, więc udałem się pieszo. Bilet już miałem kupiony wcześniej w Cebu – opłaciłem tylko 50 peso za bagaż oraz 15 peso Tax Port (opłata portowa). Odprawa jest pod ogromnym namiotem – tam siedziałem i cierpliwie czekałem na statek do Cebu. W końcu jest. Pierwszym w tym dniu promem odpłynąłem do Cebu.